niedziela, 12 czerwca 2016

To nie recenzja, to kilka szczerych słów. "Najgorszy człowiek na świecie" Małgorzaty Halber

    Rozmawiałam z Antonim, który nie lubi Bohatera. Mnie te depresyjne teksty opatrzone podobizną ułomnego potworka są zbyt bliskie, aby mogły odpychać - lubiłam je, zanim dowiedziałam się, kto jest ich autorką, a co szczególnie istotne, zanim zostały wydane w formie kołonotatnika sumptem Wydawnictwa Znak. Lubiłam je prawie tak samo, jak lubi się inne głupotki, w które obfitują internety: dzieła sztuki malowane w Paincie, gify z grubymi kotami, remiksy sławetnej wypowiedzi Zbigniewa Stonogi. Tutaj dodatkowym czynnikiem, wpływającym na częstotliwość ofiarowanych przeze mnie lajków, była więź emocjonalna. Więź między zamkniętą w sobie studentką polonistyki a brzydkim Bohaterem. Bohaterem na miarę naszych czasów.


   Bohater ma jednak imię i jest nim Krystyna. A może Małgorzata? Czytając Najgorszego człowieka na świecie, nie potrafię uwierzyć, że mógłby być fikcją. Chyba nawet nie chciałabym w to wierzyć - zbyt prawdziwa jest treść tej książki, zbyt przerażająca to historia, zbyt wiele doświadczeń Krystyny/Małgorzaty znam i rozumiem. Nie ja jedyna, o czym świadczą opinie na temat...tej powieści? Moment, nie oszukujmy się. Synteza wspomnień i notatek z terapii to jeszcze nie powieść. To pamiętnik, ni mniej, ni więcej. Świadczy o tym również język, który jest językiem potocznym, pełnym wulgaryzmów - czytelnik może się poczuć, jakby to koleżanka opowiadała mu historię swojego życia. Rozdziały są krótkie, podzielone na różnej długości, czasem wręcz krótkości, fragmenty. Wiele miejsca zajmuje nie akcja, a opis uczuć narratorki i głównej bohaterki zarazem. Zrozumcie mnie dobrze, nie są to zarzuty wobec autorki. Przeciwnie - uważam, że Małgorzata Halber wykonała kawał dobrej roboty. Otwarcie opowiedziała o swojej walce z alkoholizmem i narkomanią, a co za tym idzie, depresją. To niezwykle cenne i za to należą się jej oklaski. 
   Z czym więc mam problem? Jak zwykle, z ludźmi. W tym przypadku dzielę ich na dwie grupy: tych, którzy dają Najgorszemu... gwiazdek 10 i tych, którzy skuszą się ledwo na jedną. Tych drugich tłumaczyć nie trzeba - 352 strony pozbawionych warsztatu literackiego zwierzeń Krystyny/Małgorzaty to dla nich za dużo. Nie podzielam ich awersji, ale w pełni rozumiem. Więcej miejsca poświęcę pierwszym. 
   Ubierają się na czarno, na insta dodają zdjęcia z muzeów poświęconym sztuce nowoczesnej i przekonują, że książka Halber to trafna diagnoza postawiona całemu społeczeństwu Zachodu. Płakały podczas lektury i reblogowały cytaty z niej - dobrze wiedzą, czym jest odczuwana przez Krystynę/Małgorzatę pustka, w ogóle ją lubią (nie pustkę, a Halberową) i mogłyby się kumplować, wszak chodzą na koncerty tych samych alternatywnych zespołów. Historia nałogu hipsterki ze stolicy tak je fascynuje, że nazywają ją wybitną i głosują na nią w rankingu Książek Roku 2015 w kategorii literatura piękna na Lubimy Czytać. Powiedzmy wprost, nie potrafią oddzielić emocji od rozumu - bo ta książka musi wzruszać, bo ta książka musi boleć, bo ta książka może podnosić na duchu...Ale nie jest ani literaturą piękną ani nawet dowodem dziennikarskiego kunsztu autorki. Hej, wy, czy z panem Zdziśkiem spod sklepu monopolowego również się utożsamiacie? Założę się, że on też jest nieszczęśliwy i nieraz myślał, aby to wszystko zakończyć, zresztą jego koledzy co i rusz wieszają się w okolicznym lasku! To jeszcze za mało? Za mało smutne czy za mało glamour? Dobrze, będę szczera. W moim poście nie chodzi o Małgorzatę Halber, chodzi o modę na depresję, romantyzowanie chorób psychicznych i nałogów, kreowanie się na nieszczęśliwych. Nie lubię przeklinać, może pamiętacie wpis na ten temat, ale kurwa, po co to robicie? Pocięte łapy nie są glamour i pani Halber dobrze o tym wie, wasze tumblry, na których zdjęcia żyletek mieszają się z cytatami z jej książki, wcale nie sprawiłyby jej radości, no heloł, ona pisze wprost, że chce ostrzec, dać nadzieję, a nie inspirować. Uwierzcie mi, w szpitalach psychiatrycznych nie przebywają Angeliny Jolie, tylko stare przegrane panie z odrostami i marną rentą, nie róbcie sobie tego, nie próbujcie być fajne. A jeśli jesteście mądrzejsze (nie wiem dlaczego, ale nie spotkałam chłopców-psychofanów tej "powieści") i z Najgorszego człowieka na świecie czerpiecie właśnie nadzieję, no to fajnie, pomagajcie sobie, cieszę się waszym szczęściem, ale heloł, spisanie nabytych podczas terapii lekcji nie czyni literatury! I to chyba tyle, tyle z mojej strony, bo ta paplanina przestaje mieć sens. Sens miała wielki w rozmowie mojej z Antonim, on dostrzega to, co dostrzegam i ja, choć pretensje większe niż do formy tej książki ma do tych głupiutkich alternatywnych dziewuszek, które jeszcze nie zdają sobie sprawy z tego, jaka tragedia spotkała ludzi takich jak Małgorzata Halber, ale już wiedzą, że chcą iść tą drogą - przynajmniej na pokaz, ich instagram tym żyje. Hej, zdajecie sobie sprawę, że upiększając chorobę, umniejszacie cierpienie chorych? Mam nadzieję, że gdy rzeczywiście zaczniecie potrzebować pomocy, dostaniecie ją. Pomoc, pomoc i współczucie. Może nawet przytulenie, o nie zresztą prosi Krystyna/Małgorzata. Nie zdziwcie się jednak, gdy zamiast tego otrzymacie tylko lajki. Lajki pod listem pożegnalnym.

niedziela, 8 maja 2016

Aby stać się fortepianem. O spektaklu Eweliny Marciniak "Śmierć i dziewczyna"

   Kurtyna wznosi się w górę, a oczy widzów porażone zostają wariującymi światłami stroboskopów. Ich szaleńcza gra utrudnia przyjrzenie się nagim ciałom, kopulującym w rytm agresywnej łupanki imitującej muzykę. Czyżby bojówki spod szyldu dobrej zmiany miały rację, a Teatr Polski we Wrocławiu wraz z reżyserką Eweliną Marciniak zakpili sobie z dobrego imienia teatralnych desek? 


   Spokojnie! To tylko zaadresowany do wiadomego ministra żart, a właściwym rozpoczęciem sztuki jest powtórne uniesienie się kurtyny. Tym razem naszym oczom ukazuje się prowizorycznie podzielona na trzy pomieszczenia scena. W samym centrum stoją fortepiany symbolizujące szkołę muzyczną, w której pracuje główna bohaterka (Małgorzata Gorol) - okaleczona psychicznie przez chorobliwy związek z matką (Ewa Skibińska) nauczycielka. Pozostałe obszary sceny zostały zagospodarowane jako części domu - kuchnia z jadalnią, a także sypialnia...z prysznicem.
   W warstwie fabularnej spektakl jest opowieścią o terrorze, jakiemu poddawani są poszczególni bohaterowie. Nauczycielka przez matkę, uczniowie przez nauczycielkę. Szkoła muzyczna jawni się jako piekło, w którym ograbione z duszy diabły, do których należy zwracać się profesorze, wysysają ze swoich ofiar całą pasję i radość życia. Jednocześnie jest to synteza i adaptacja trzech opowiadań austriackiej noblistki Elfriede Jelinek - Królewny Śnieżki, Śpiącej Królewny i Rosamunde - z jej powieścią zatytułowaną Pianistka. Opowiadania znajdują się w zbiorze zatytułowanym Śmierć i dziewczyna I-V. Dramaty księżniczek. Śnieżką jest podstarzała córeczka mamusi, a raczej macochy. Granice tolerancji tej ostatniej zostają przekroczone poprzez urodę królewny, za co jest ona systematycznie karana. Śpiąca Królewna to z kolei znerwicowana uczennica klasy fortepianu (Katarzyna Strączek) - zostanie zbudzona, ale czy książę spełni nasze wyobrażenia? Ostatniego motywu, związanego z Rosamunde, niestety nie udało mi się zauważyć w sztuce. Najważniejszą rolę spełnia jednak Pianistka.
   Fabuła jednak to nie wszystko - Marciniak robi teatr artystyczny. Na uwagę z pewnością zasługuje Dominika Knapik i ułożona przez nią choreografia, a także aktorzy, którym udało się wspaniale wcielić w życie elementy taneczno-gimnastyczne. Kolejnymi ważnymi osobami są Katarzyna Borkowska i Piotr Kubiak, odpowiedzialni kolejno za scenografię, kostiumy i (co szczególnie imponujące w tym przedstawieniu) reżyserię światła oraz za muzykę. Niestety, od mniej więcej połowy spektaklu, zostaje podarowana widzom niemal wyłącznie ta warstwa. Losy bohaterów przedstawiane są coraz bardziej oszczędnie i enigmatycznie, zagadkowo. Pozytywne oczywiście jest to, że wymienione wyżej osoby wykonały znakomitą pracę i nadal jest na co popatrzeć. Nie zmienia to jednak faktu, że widz przyzwyczajony do wcześniejszego tempa akcji, odczuwa dysonans i zaczyna spodziewać się zakończenia sztuki. Ale nie, owe spowolnienie towarzyszy nam do końca. A koniec bynajmniej bliski nie jest.
   Opis opowiedzianych w Śmierci i dziewczynie wydarzeń może przypominać nam głośny film z Natalie Portman pt. Czarny łabędź. Tam również sztukę traktuje się jako najwyższą wartość, a pretendenci do roli artystów składają się wyłącznie z ambicji i nienawiści. Nikomu nie zależy na zostaniu zwykłym muzykiem-rzemieślnikiem, liczy się tylko geniusz. W jego imię można niszczyć wszystko i wszystkich. Cel uświęca środki. 
   Aktorzy wielokrotnie zwracają się do publiczności, czasem traktując ją jako pozostałych uczniów szkoły, czasem jako po prostu słuchaczy. Wygłaszają w ich kierunku metateatralne komentarze, snują refleksje o funkcji i roli teatru. Między sobą rozmawiają z kolei o muzyce. O niczym innym chyba nie potrafią - są wyzuci z człowieczeństwa, a najlepszym tego dowodem jest próba budowania związku między uczniem (Andrzej Kłak) a nauczycielką. Związku skazanego na niepowodzenie.

 ***
   Nazwisko młodej reżyserki, Eweliny Marciniak, stało się już marką. Mówi się o niej, że jest odważna i wrażliwa społecznie. Jednakże w mojej opinii to właśnie ona najgorzej wykonała swoją pracę przy Śmierci i dziewczynie. Już pisałam, że zarówno muzyka jak i reżyseria światła oraz choreografia były naprawdę fenomenalne. Trudno krytykować również grę aktorską. Wydawałoby się więc, że spektakl będzie sukcesem, prawda? Cóż, nie był. W sztukę wkradł się chaos, który uniemożliwił zrozumienie sensów i powiązań między poszczególnymi wątkami. Trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyserka chcąc zbudować coś wyjątkowo głębokiego, wielowarstwowego, po prostu przedobrzyła. Samo połączenie Pianistki z historiami o księżniczkach było krokiem ryzykownym, a to przecież nic w porównaniu z pojawiającym się na samym końcu elementem rodem z horroru klasy Z. 
   A gdzie to porno? Czescy aktorzy podobno mieli wolną rękę, mimo to trudno mi orzec, czy byłam świadkiem seksu czy tylko jego inscenizacji. W każdym razie zabrakło (choć to chyba atut) kontrowersji, a sceny erotyczne właściwie takimi nie były. Doskonale wpisały się w całość przedstawienia, ukazując do czego prowadzi ignorowanie swojej cielesności.

środa, 2 marca 2016

Wszystko, aby stąd uciec. O książce Jana Balabána pt. "Którędy szedł anioł"

   Według tradycji judeochrześcijańskiej anioły są istotami bezcielesnymi. Sztuka jednak rządzi się swoimi prawami - każdy z nas dobrze zna rozkoszne oblicza pulchnych, barokowych cherubinków. Twórcy innych epok i stylów również mieli swoje wizje na temat Bożych posłańców. Różniły się one między sobą, lecz jeden element był nieodłączny - okazałe skrzydła, anielska duma.
   A co jeśli nieco to cudo przybrudzić?
   
   W 2015 roku Wydawnictwo Afera jako pierwsze w Polsce wypuściło na rynek powieść pod tytułem Którędy szedł anioł. Jej autorem jest czeski prozaik, publicysta i tłumacz, Jan Balabán, który w 2010 roku zmarł w Ostrawie. Górniczym mieście, w którym rozgrywa się akcja książki. Miejsce to w pewien sposób stygmatyzuje zamieszkujących go ludzi; wywiera na nich piętno; charakteryzuje i określa. Szare blokowiska z wielkiej płyty chyba nigdy nie są przestrzenią neutralną. To tutaj chłopcy z utworu Myslovitz wychodzą na ulicę i udają, że mogą pójść na spacer. W rzeczywistości to nie prawda. Żółto-czarne pręgi przestrzegały ich przed czyhającym z każdej strony niebezpieczeństwem, mówiły: Nie ryzykuj, nie uda ci się, nie uciekniesz. Jesteś skazany. Na młodość w czasach pokracznego pseudosocjalizmu, na starość w czasach nieudolnego kapitalizmu. Wieczność na planecie Ziemia, sędzia jest nieubłagany. Nie zmieni wyroku. Możesz tylko żyć, niespiesznie iść do przodu, Nowa Huta, łóżko, czasem spacer na pobliską hałdę. A wszystko to w ciszy obserwuje Anioł. Nie wyróżnia się. Jeśli ma skrzydła, to są one osmalone dymem. Jego oczy błyszczą otoczone czarną obwódką węgla. Nie może ci pomóc.


   Podobny pomysł został wykorzystany nieco wcześniej przez Polaka, Krzysztofa Kieślowskiego. Bohaterowie serii filmów pod tytułem Dekalog to sąsiedzi z jednego bloku bądź też osiedla. Ich losy nie łączą się bezpośrednio, a jedynie nieśmiało przeplatają ze sobą. Mijają się w windzie, próbują złapać taksówkę czy też plotkują na temat swoich zwykłych, szarych egzystencji w szarej epoce Polski Ludowej. Jest jednak coś jeszcze. Milczący świadek o smutnym spojrzeniu, pojawiający się w momencie grzechu. Mowa oczywiście o granej przez Artura Barcisia postaci młodego mężczyzny o wielu profesjach. Nie wiemy, kim on jest i jakie ma znaczenie, jednak domyślamy się, że nie pochodzi on z tego świata. Anioł? Stróż, który z jakiegoś powodu utracił możliwość chronienia swoich podopiecznych? Któremu pozostało już tylko obserwować? A może łącznik między wymiarami, między światem cieni a światem idei? Ucieleśnienie cnót, o których zapomnieli inni bohaterzy? Sam reżyser tego nie wiedział, a jeśli było inaczej, to nas oszukiwał. 
   W książce Balabána żadna metafizyczna istota nie ujawnia nam się wprost. Właściwie jedyna sugestia istnienia takowej zawiera się w tytule powieści. Wręcz słyszymy wołanie: Czytelniku, przejdź moimi śladami! Pokażę ci moją dumę i troskę, moich biednych, nieszczęśliwych ludzi. Króciutkie rozdziały, przypominające raczej kadry z filmu, doskonale pasują do tej koncepcji. Anioł zabrał nas pod swoje skrzydła, trochę przybrudził ubrania, ale w zamian mogliśmy zajrzeć przez okna Martina Vrány i innych mieszkańców Ostrawy. Czy uda im się kiedyś polubić to miejsce?
   Chociaż pióro autora jest niezwykle lekkie, to bijąca z tej pozycji melancholia przygniata odbiorcę. Nie jest to książka o Czechach Hrabala - śmiejących się bestiach. W ogóle poetyka obydwu pisarzy jest zupełnie różna. Wiecie jednak, co jest dokładnie takie same? Dni naszego życia. Tak, Twojego też. Jeśli tylko, tak jak ja i Martin, jesteś dzieckiem Europy Środkowej.

czwartek, 18 lutego 2016

Sex, drugs & Czechosłowacja. O książce Jana Pelca pt. "...będzie gorzej"

   Gdy makówki rozkwitały, wszystkie ćpuny się śmiały i wołały: wiktoria! Tak brzmi hymn grupy przyjaciół, którzy spotykają się w pubie U Boučków. Różnie ich można nazywać - hipisami, buntownikami, idealistami, ale także alkoholikami, kryminalistami i pasożytami. To zależy od punktu patrzenia. Inny będzie milicjanta, inny zaś nastoletniego rebelianta, który marzy tylko o wyrwaniu się spod opiekuńczych skrzydeł starego (jareckiego) i ułożeniu sobie życia wzorem najgorszych koszmarów swoich rodziców. Właśnie w takim momencie poznajemy głównego bohatera książki Jana Pelca pod tytułem ...będzie gorzej. Olin ma siedemnaście lat i wpieprza go ojciec. Chociaż kiedyś dobrze radził sobie z nauką, teraz wzgardził samą ideą edukacji, a myśl o mieszczańskim życiu przepełnionym konformizmem i codzienną harówką wypełnia go obrzydzeniem. Postanawia więc szukać szczęścia gdzieś indziej niż w szkole i przyszkolnym zakładzie pracy. To właśnie o potyczkach z jarym opowiada pierwsza część obszernej powieści czechosłowackiego autora. Są jeszcze dwie i żadnych innych rozdziałów, podrozdziałów czy ustępów. Ponad sześćset stronicowa opowieść nie dzieli się na paragrafy. Na szczęście dla czytelników, którzy czasem chcieliby odłożyć lekturę na bok, w książce występują akapity. Ale nie martwcie się tym na zapas, trudno się oderwać.


   ...będzie gorzej nie jest pozycją przyjemną. Jest obrazoburcza tak, jak obrazoburczy może być stosunek brata z siostrą i obrzydliwa tak, jak obrzydliwa może być zepsuta kaszanka znaleziona w śmietniku, a następnie zjedzona pomimo wymiocin podchodzących do gardła. Języka powieści nie można bynajmniej nazwać literackim. Jest potoczny i wulgarny, lecz co ważne - dopasowany do opisywanych sytuacji. Niezwykle łatwo byłoby napisać grafomańską książkę pełną kurew i pierdolenia, wiemy o tym, bo mimowolnie śledzimy listy bestsellerów, ale dzieła Pelca nie możemy stawiać obok nich. Jest takie, jakim być powinno. Tłumacz, Jan Stachowski, niewątpliwie ma w tym wielką zasługę.
   Jan Pelc daje nam jednak coś więcej niż didaskalia do filmu pornograficznego i przepisu na tanią banię. Jeden z jego bohaterów mówi: Żeby człowiek był silny, nie może mieć nic materialnego, na czym by mu zależało. Jak masz coś takiego, to jest to twój słaby punkt i jesteś gotów do ustępstw. A kiedy masz tylko samego siebie, własne marzenia, wtedy nie złamie cię żaden gliniarz, pudło ani jary, kapujesz? Zapamiętaj. I drugie hasło: będzie gorzej. Powtarzaj to sobie zawsze, jak będziesz w kanale. Wbrew pozorom to piękne porady, które warto rozważyć, nawet jeśli nie gościmy na listach gończych z powodu pobicia milicjanta i społecznego pasożytnictwa. Przecież one są pełne stoickiej mądrości! Nie należy marnować energii, poucza nas Josef, na coś, co i tak wkrótce przeminie. Takimi rzeczami są dobra doczesne czy przeżywany akurat kryzys. Nie warto! Przypomina mi się tutaj wiersz Stanisława Barańczaka, który niedawno został umieszczony jako mural na jednej z poznańskich kamienic:
Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu,
Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
Nie było przykro podnieść się i odejść;
Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć
gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat

Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?
   Bohaterowie ...będzie gorzej nie są naiwni. Nie zadamawiają się w świecie, w którym nasza obecność jest tylko fantasmagorią. Zawsze są gotowi odejść od karczemnego stołu i wsiąść do pociągu o nieznanym kierunku. Utwór Barańczaka odnosi się do wojny - gdy na horyzoncie wróg, próżno martwić się o dobytek. Olin i jego druhowie są w nieco innej sytuacji. Nie biją się o niepodległość Czechosłowacji, lecz adwersarzy traktują równie bezlitośnie. Zwłaszcza, gdy ci trudzą się donosicielstwem - takich może spotkać tylko jeden los. 
   Na przestrzeni powieści obserwujemy dorastanie Olina - na naszych oczach z siedemnastoletniego buntownika przekształca się on w około dwudziestopięcioletniego emigranta -, lecz czy można mówić o dojrzewaniu? Jestem pewna, że wiele osób zgodnie by zaprzeczyło. Dojrzałością jest przecież chodzenie do pracy, zarabianie pieniędzy i wychowywanie dzieci, prawda? Jakiekolwiek przejawy braku odpowiedzialności natychmiastowo wykluczają człowieka z poczetu ułożonych i godnych zaufania. A co jeśli w byciu dojrzałym chodzi o coś zupełnie innego? 
   Główny bohater książki, podobnie jak jego przyjaciele, zmaga się z wieloma przeciwnościami losu. Trudniej jednak jest mu poradzić sobie z brakiem odpowiedzi na pytanie o sens życia i naturę wolności, aniżeli z brakiem źródła stałych przychodów czy dachu nad głową. Poszukiwanie wolności jest oczywiście stałym elementem w życiorysach wszystkich długowłosych idealistów, nawet jeśli nie żyli oni tak jak Olin w czasach radzieckiego komunizmu, jednak - niezależnie od ustroju - nie każdy z nich potrafił poświęcić mu całe swoje życie. Bez względu na cenę, higienę osobistą i obrzęki na nogach.
   Trzeba otwartej głowy, aby czytać tę książkę. Spoglądanie na jej bohaterów oczami małomiasteczkowej, pruderyjnej panienki na pewno nie przyniesie niczego dobrego. Ani autorowi, którego nie docenimy, ani nam, bo z lektury wyciągniemy jedynie opisy alkoholowych burd. A przecież chodzi o coś więcej. O niezgodę wobec narzuconych schematów, niechęć do powtarzania losu naszych nieszczęśliwych, zapracowanych rodziców i gonienie za chwilami pełnymi radości i harmonii. Być może autodestrukcja nie jest najlepszą drogą do walki ze starym porządkiem, lecz przecież tak łatwo zbłądzić, a oni odważyli się spróbować. Nie wszystkich na to stać i choćby dlatego spójrzmy inaczej na pijanych panów sypiających w parkach. Bo pewnie to oni ostatnio widzieli wschód słońca. Nie my - zawsze gdzieś spieszący, zawsze zmęczeni, równie co oni pogubieni.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Van Gogh Alive - The Experience

   Jeszcze przez czternaście dni można zwiedzać wystawę Van Gogh Alive - The Experience. Zdążycie w tym czasie odwiedzić stolicę? Jeśli macie czas, ale wciąż zastanawiacie się czy warto, to kliknijcie w poniższe zdjęcie i przenieście się na stronę Popmoderny, gdzie czeka na Was moja krótka relacja z tego wydarzenia. Zapraszam!

http://popmoderna.pl/van-gogh-alive-the-experience-relacja/

czwartek, 7 stycznia 2016

"Artyści z Krakowa. Generacja 1980–1990" - Marta Antoniak i Dawid Czycz

  W dniach od szóstego października 2015 roku do dwudziestego siódmego marca 2016 w krakowskim Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK odbywa się wystawa promująca twórczość młodych mieszkańców tego miasta. Prace - obrazy, instalacje - dwudziestu trzech urodzonych w latach osiemdziesiątych artystów zostały wystawione w nowoczesnym budynku na ulicy Lipowej. W moich tekście chcę przedstawić Państwu dwie postaci, których dzieła szczególnie do mnie przemówiły.


   Marta Antoniak do pracy wykorzystuje stopiony plastik. W ten sposób, jak mówi komentarz na muzealnej ścianie, podważa szlachetność techniki malarskiej. Na jej obrazy składają się przetworzone zabawki, znane chociażby z Kinder Niespodzianek. Różnokolorowe plamy, a pośród nich tandetne laleczki, koniki czy inne zwierzątka, przywodzą na myśl wysypisko śmieci. Co znamienne, gdy próbowałam przekazać tę myśl znajomemu, przejęzyczyłam się i powiedziałam: wysypisko śmierci. Istnie freudowska pomyłka! Bo czym innym, jeśli nie przedstawieniem materiałów niepotrzebnych, pozbawionych duszy, a więc i życia, są takie składy? Nie są one przykładem pasji i serca włożonych w samodzielnie wykonywane, tradycyjne wyroby, jakim są - co Artystka pokazuje w pracy pod tytułem Dywan - właśnie kilimy. Rozmaitość użytych w obrazach Marty Antoniak przedmiotów przypomina o marności i przemijalności tego, co doczesne, a szczególnie - współczesne. Twórczość tej kobiety odbieram jako krytykę konsumpcyjnego społeczeństwa, które w imię obsesyjnego zbieractwa porzuca wszelkie wartości.



   Drugim Twórcą, który mnie zainteresował, jest Dawid Czycz. W swoich pracach inspirował się tradycyjnymi grafikami, na których przedstawia się zwierzęta na jednolitym tle. Co w tym takiego ciekawego? Fakt, że uwagę Czycza skupiają wyłącznie zwierzęta wykorzystywane przez człowieka - zagubione i okaleczone, wyrwane ze swojego rodzimego środowiska i wrzucone w świat, który już dawno przestał mieć cokolwiek wspólnego z naturą, a co dopiero poszanowaniem jej. Obrazy Malarza skłaniają do postawienia sobie kilku pytań: Co człowiek uczynił z Matką Ziemią? Czy rozwój cywilizacji jest zjawiskiem pozytywnym? Dlaczego podporządkowaliśmy sobie całą przyrodę? Jakim prawem podmiotowość innych zwierząt jest przez ludzi negowana? 



   W podsumowaniu mojej pracy chcę pogratulować Muzeum pomysłu popularyzacji sztuki ludzi, którzy nie mieli jeszcze szansy zdobyć pozycji w artystycznym światku. To korzystne nie tylko dla nich, ale także dla nas, odbiorców, którzy mogą przekonać się, na jakim poziomie znajduje się dziś twórczość, a także porównać ją do tej klasycznej i sprawdzić jak daleko zostały przesunięte granice malarstwa. Mam nadzieję, że Artyści, których pokrótce przedstawiłam, stanowią w Waszych oczach dowód na to, że sztuka współczesna nie jest czymś oderwanym od rzeczywistości, pozbawionym treści i znaczenia. W mojej opinii Marta Antoniak i Dawid Czycz jasno pokazują, że tak nie jest.